Wywiady

Litera to sztuka

Z ADAMEM TWARDOCHEM – „działaczem typograficznym”, projektantem ogonków, dyrektorem produktów w Fontlab i współpracownikiem MyFonts – rozmawiamy o potrzebie ewolucji w liternictwie i położnictwie duchowym typografów.


Adam Twardoch (foto. Marc Eckardt)

Redakcja: Fontlab to najpopularniejszy i najbardziej dostępny program do tworzenia liter. Dlaczego zająłeś się tworzeniem narzędzi, a nie samym projektowaniem liter?

Adam Twardoch: Bardzo lubię ładne litery, a sam niekoniecznie takie rysuję [śmiech]. Ale są inni, którzy potrafią. Dlatego postawiłem sobie za cel zorganizować im scenę i warsztat pracy, czyli tworzyć dobre narzędzia. Żeby przy ich pomocy mogli szybciej i ładniej tworzyć rzeczy, które w ostateczności będą mnie cieszyć. Przy rysowaniu liter trzeba się bardzo napracować. Poza tym jest to nudne i żmudne, dlatego podziwiam ludzi którzy to robią z samozaparciem, takich jak Łukasz Dziedzic. Mnie średnio to wychodzi, więc zawsze jak zabieram się do rysowania, to po chwili mam dość. Z drugiej strony – kiedy już zaczynałem rysować jakiś zalążek cyfrowego kroju za pomocą narzędzi, które istniały, zaraz przychodziły mi do głowy pomysły, jak można by te narzędzia usprawnić.

Kiedy w 1997 roku pojawił się na rynku rosyjsko-amerykański FontLab 3.0, kupiłem na niego licencję i stwierdziłem, że jest to pierwszy dobrze napisany program tego typu. Między innymi dlatego, że napisali go Rosjanie, w związku z tym obsługiwał różne kodowania znaków. Można było tworzyć litery innych alfabetów niż łaciński, na przykład cyrylicy, w taki sam sposób jak zachodnioeuropejskie. To był pierwszy edytor fontów obsługujący globalny standard kodowania znaków unicode. Miałem pomysły ulepszenia FontLaba i dzieliłem się nimi z jego głównym programistą Jurijem Jarmołą. Nawiązaliśmy nieformalną – na początku – współpracę. Pierwsze zlecenia związane z tworzeniem fontów realizowałem właśnie przy pomocy tego programu. Wysyłałem autorowi sugestie usprawnień; on je implementował i dzięki temu miałem dla siebie co chwilę lepsze narzędzie. Współpraca rozwinęła się do tego stopnia, że w 2004 roku na jednej z konferencji Jurij i jego amerykański wspólnik Ted zaproponowali mi stałą kooperację. ulepszaliśmy więc wspólnie ten program coraz bardziej, pojawiła się wersja 5., za którą po raz pierwszy współodpowiadałem. Kilka lat temu rozpoczęliśmy zupełnie nowy projekt. Jest to Fontlab VI i jest napisany zupełnie od zera. Sam nie programuję – piszę specyfikacje, coś proponuję. Przede wszystkim rozmawiam – z jednej strony z użytkownikami, nie tylko z Łukaszem Dziedzicem, choć on wniósł bardzo dużo pomysłów, ale też wieloma innymi projektantami liter – a z drugiej strony z programistami. Jestem kimś w rodzaju tłumacza idei.



Oprócz firmy Fontlab współpracujesz też z MyFonts – chyba największym sklepem internetowym z fontami, skupiającym projektantów krojów pism, twórców zarówno znanych jak i tych, którzy dopiero zaczynają literniczą działalność.

Współpracuję z nimi właściwie niemal od początków istnienia strony, która pojawiła się w 2000 roku. To było wtedy coś zupełnie świeżego. Wiele rzeczy jeszcze nie działało, ale te, które działały, bardzo mi się spodobały. Miałem jednak sugestie co by można poprawić. Historia się powtórzyła: wysłałem do autorów cztery czy pięć długich maili z różnymi pomysłami i dostałem odpowiedź: interested in work? Pomyślałem: jak pytają czy chcę dla nich pracować, to już niech tak będzie! Brytyjsko-amerykańskiemu zespołowi bardzo się przydał ktoś, kto miał trochę wiedzy na temat niełacińskich alfabetów, a wiedza o nich nie była zbyt rozpowszechniona.

Formy pisma łacińskiego doprowadzono do takiego poziomu, że usprawnić albo ulepszyć można tylko detale. Dodanie czegoś naprawdę nowego lub elementów podnoszących funkcjonalną jakość jest trudne. Natomiast w alfabetach niełacińskich jest do zrobienia ogromnie dużo. Mnie zawsze interesowały te aspekty typografii, które były trochę ignorowane, na uboczu, w których mógłbym coś wnieść. Zacząłem od znaków diakrytycznych w alfabetach narodowych używających pisma łacińskiego, a w zasadzie od polskich ogonków. Różni ludzie rysowali je często brzydkie i niepasujące do reszty liter, więc ja – inspirowany z początku głównie przez pierwszego zawodowego typografa, jakiego spotkałem w życiu, Stefana Szczypkę – zrobiłem stronę internetową, na której tłumaczyłem jak należy rysować te wszystkie ł, ą, ę. Okazało się że zainteresowani chętnie korzystają z takiego kawałka wiedzy, bo wcześniej go po prostu nie mieli. Dzięki temu powstawały coraz ładniejsze ogonki.

Później angażowałem się w różne dyskusje związane z cyrylicą. Rosjanie bywają dość konserwatywni w projektowaniu swoich liter. u nich na przykład litera ma określony kształt i wszelkie odstępstwa sprawiają, że w ich opinii „przestaje być tą literą”. Bułgarzy czy Serbowie są liberalniejsi w tym zakresie. Nie mają tak silnej scentralizowanej tradycji jak Rosjanie, są bardziej elastyczni. Spore zasługi na tym polu ma doskonały typograf i kaligraf serbski, Jovica Vejlović. Jego kroje, nie tylko łacińskie, ale również cyrylickie, są bardzo swobodne i wynikają z pisma ręcznego. Zakłada on, że choć istnieją pewne wzorce i kody kulturowe, to gdyby wzorzec był niezmienny, byłoby nudno i np. w Europie Zachodniej używalibyśmy wciąż fraktury czy innych pism gotyckich. To samo założenie musi dotyczyć także innych alfabetów.

W dyskusjach z rosyjskimi typografami udaje mi się częściowo przełamać ich opór przed zmianami w projektowaniu liter, co mnie bardzo cieszy. Może dlatego, że staram się z nimi rozmawiać po rosyjsku, bardzo lubię ten język, rozumiem ich poczucie humoru ‒ widzą we mnie bardziej sojusznika niż konkurenta. Staram się poznać tło kulturowe ludzi z różnych krajów, z którymi rozmawiam, zrozumieć ich sposób myślenia i przyjąć, że nawet gdy ja się z nimi nie zgadzam, to oni też mają swoje racje. Dążę do tego, by w każdej dyskusji szukać podobieństw, zamiast nakręcać spór. Dopiero wtedy mam szansę, by przekonać kogoś do przyjęcia choćby części moich postulatów.

Rozwój, ewolucja, jest konieczna w każdym systemie pisma. Pismo łacińskie w kulturowo-narodowym znaczeniu nie ma jednego właściciela, grupy czy narodu, do której wyłącznie należy. Natomiast pismo cyrylickie, greckie czy arabskie jest przypisane konkretnemu regionowi i społeczności. Niektóre grupy uważają, że mają większe prawo do decydowania o kierunku rozwoju danego alfabetu niż inni – uważają, że to oni znajdują się w centrum kulturowym, a inni są gdzieś na poboczu. Osoby ustanawiające normy najczęściej bywają konserwatywni. W ten sposób blokują ewolucję pisma, a gdy ktoś z zewnątrz rysuje litery w sposób odmienny od ich myślenia, mówią że to się nie nadaje. Tak bywa z pismem cyrylickim, arabskim, greckim. Taka stagnacja z jednej strony mnie śmieszy, z drugiej przeraża.

W piśmie łacińskim nikomu by do głowy nie przyszło powiedzieć że „takich liter robić nie wolno”. Owszem, należy szanować tradycję, ale ewolucja w typografii jest tak samo konieczna, jak zmiany w języku mówionym. Łukasz Dziedzic, z którym współpracuję, czasami wymyśla jakieś rozwiązania liternicze i niekiedy zdaje mu się, że to coś zupełnie nowego. Kiedyś byliśmy w gościach u Andrzeja Tomaszewskiego; w pewnym momencie nasz przemiły gospodarz wyjął z półki Alfabetum Romanum Felice Feliciano i Łukasz zobaczył, że jego własne nowatorskie pomysły realizowano już w czasach renesansu. Ponad sto lat temu wybitny amerykański typograf Frederic Goudy powiedział: „Tamci starcy ukradli nasze najlepsze pomysły”. Najlepiej jest łączyć oba podejścia: czerpać z tradycji, ale być świadomym współczesnych zmian i odpowiadać na ich potrzeby.



Mówisz o sobie „działacz typograficzny”. Jak to rozumieć?

Współpracuję z wieloma typografami i projektantami liter, najściślej z Łukaszem Dziedzicem, i na jego przykładzie najłatwiej zobrazować do czego współpraca się sprowadza. Każdy kolejny projekt Łukasza jest dużo bardziej ambitny i skomplikowany od poprzedniego. Mimo, że czasem trudno sobie wyobrazić jakie kolejne wyzwanie może postawić przed sobą liternik, on zawsze coś wynajdzie. To mnie fascynuje. Poza tym jest dla mnie ważne – tak samo jak w przypadku firm FontLab i MyFonts – żeby robić coś wartościowego, a przy okazji zabawnego. Dlatego zacząłem pracować z projektantami, z Łukaszem, na zasadzie doradczej – oni coś rysują, a ja mówię co o tym sądzę z technicznego punktu widzenia. Czasami znajduję rzeczy, które moim zdaniem są niekonsekwentne, albo że coś trzeba narysować inaczej. Trochę się spieramy, ale zawsze projektant podejmuje końcową decyzję.

To jest to, co Sokrates nazywał „położnictwem duchowym”?

Tak, właśnie tak! To działa też w drugą stronę – przyjmuję uwagi i propozycje poprawek od typografów i projektantów. Dzisiaj jestem w kwestii projektowania liter liberalniejszy niż kiedyś. Kilkanaście lat temu uważałem, że trzeba robić właśnie „tak”, a jakkolwiek inaczej jest „źle”. Tak było z Albertem-Janem Poolem, który zaprojektował geometryczną rodzinę kroju FF DIN. Wymyślił własną formę ogonków w „ą” i „ę”, choć inni mówili, że tak „nie wolno”. Ale on cały czas wierzył, że podstawowy wariant znaków diakrytycznych, który zrobił, jest konsekwentniejszy w powiązaniu z pomysłem graficznym tego kroju. Dziś uważam, że miał rację. Nie wszystkie ogonki muszą być rysowane tak samo. W myśl reguły Leona Urbańskiego: zasady trzeba znać po to, żeby móc je świadomie łamać i się z nimi spierać.

Urok pracy z Łukaszem polega na tym, że jego spojrzenie jest świeże. Choć ma dużą wiedzę w wielu dziedzinach, zwykle pasjonują go różne nowe odkrycia. Lubi opowiadać o astrofizyce, z zapartym tchem śledził odkrywanie bozonu Higgsa. Natomiast historia pisma i paleografia nigdy go za bardzo nie interesowały, dlatego czasami wpada samodzielnie na rozwiązania, które już istnieją. Działa w sposób intuicyjno-emocjonalny, a ja mu czasem mogę uprzytomnić, dlaczego jakiś element jego nowego kroju jest niespójny z modelem historycznym, do którego ten krój się odwołuje. Trzeba się liczyć z przyzwyczajeniami czytelniczymi odbiorców projektowanych krojów pisma, choć jeśli dana niekonsekwencja jest świadomym zabiegiem, który ma wprowadzić do litery trochę „smaku”, wtedy zwykle to popieram.

Czy nie masz wrażenia, że fontów dostępnych w Internecie jest za dużo? że robi się z tego trochę śmietnisko?

Tak, trochę tak jest. Ale posłużę się tu analogią: w XIX wieku powstało bardzo dużo powieści; sto lat później pozostały w obiegu tylko najbardziej wartościowe z nich. Z krojami pism jest podobnie. Część z nich przetrwa, a część jest efemerydą. Nie da się tego w żaden sposób przewidzieć. Kroje pism, jak wszystko inne, podlegają pewnym modom. Większość z nich po pewnym czasie odchodzi w zapomnienie, pojawiają się inne, a część bywa wręcz przed czasem. Niektóre są jednymi z najbardziej trwałych artefaktów kultury, które istnieją od czasów renesansu do dzisiejszych. Na początku XVI wieku francuski twórca czcionek drukarskich Claude Garamond stworzył krój, który stał się podstawą wielu współczesnych cyfrowych rodzin fontów – niektóre to dosłowne adaptacje. Ten sam wzorzec alfabetu był czytelny pięćset lat temu i jest popularnym krojem książkowym do dziś. Jednak w czasach Garamonda inni też tworzyli litery, ale znajdziemy je dziś wyłącznie w historycznych opracowaniach. Czasami ktoś je odkryje, stwierdzi że to jest fajne, narysuje to cyfrowo, doda coś od siebie – i w ten sposób powstanie „nowy stary” krój.

Jeszcze kilkanaście lat temu mogłem rozpoznać każdy krój pisma. Teraz jest ich tak dużo, że nie sposób odgadnąć je wszystkie. Jeszcze w XX wieku kroje pism tworzyli tylko ci, którzy pracowali dla odlewni czcionek lub producentów wielkich maszyn drukarskich. Pracowali w dużych studiach, mieli dostęp do specjalizowanej technologii, a cały proces wdrożenia nowego kroju był bardzo kosztowny. To byli często wybitni projektanci, jak zmarli w zeszłym roku Hermann Zapf i Adrian Frutiger, wspomniani wcześniej Goudy, Veljović, Carter. Projektów rzeczywiście marnych w ogóle nie wdrażano, więc pozostały w szufladach.

Dzisiaj, dzięki powszechności dostępu do Internetu i dość łatwych w użyciu cyfrowych narzędzi do tworzenia fontów jak FontLab, szanse na to, by zrobić coś naprawdę fajnego w typografii, mają ludzie na całym świecie. I dzieła takich właśnie ludzi gromadzi MyFonts, które było pierwszą tego typu platformą. Obok znanych od kilkudziesięciu lat klasycznych krojów, jak Garamond, Plantin, Frutiger, Helvetica, oferujemy na sprzedaż kroje zupełnie świeżych literników, którzy w ten sposób mają szansę zaistnieć – na przykład z Bułgarii albo z Argentyny. Z jednej strony pojawiają się kroje wybitne, z drugiej — sporo krojów miernych, które kiedyś nie weszłyby do produkcji. Jednak klienci kupujący fonty w MyFonts dokonują głosowania portfelem: bestsellerowe kroje pism w MyFonts to niemal bez wyjątku pisma bardzo dobre. Litery marne trafiają co prawda na sprzedaż, ale nikt ich nie kupuje, a więc też nie używa. Można je więc znaleźć w katalogu pism, ale napisu złożonego tymi literami w naszym otoczeniu (na plakacie, szyldzie, w gazecie, na stronie internetowej) raczej nie zobaczymy. Inaczej mówiąc: w Internecie jest dostępna masa fontów, i to zarówno komercyjnych, jak i darmowych. Jednak większość z nich w ogóle nie jest używana używamy właściwie wyłącznie tych lepszych – nie tylko tych najwybitniejszych, ale i tych choćby przyzwoitych.

Dziękuję za rozmowę.

(rozmawiała Katarzyna Wójcik)

Dodaj komentarz