W ubiegłym roku Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelniki” świętowała 75-lecie swego istnienia. Z tej miedzy innymi okazji porozmawialiśmy z prezesem tej niezwykle zasłużonej placówki MARIANEM SEWERSKIM, chcą przybliżyć naszym czytelnikom tę ciekawą postać, przybliżyć jego spojrzenie na biznes i na polski rynek wydawniczy. Poniżej zamieszczamy obszerny fragment wywiadu, który ukazał się w pierwszym tegorocznym numerze „Wydawcy”, w części poświęconej „Czytelnikowi”.
Redakcja: Marian Sewerski, rocznik 1952, od 9 października 2001 roku w Zarządzie „Czytelnika” – to dane z KRS-u. Ale jakoś nie było o Panu słychać…
Z „Czytelnikiem” związany byłem już wcześniej. Propozycję pracy w tym wydawnictwie dostałem na początku lat 90. Prezesem był wówczas Stefan Bratkowski, a do „Czytelnika” przyprowadził mnie nieodżałowanej pamięci profesor Jerzy Borejsza, który był przewodniczącym Rady Nadzorczej. Szukano kogoś, kto znałby się na ekonomii, potrafił od tej strony zaopiniować projekty, które wówczas w tym gabinecie się rodziły itp. Pracowałem wtedy w innej firmie, nie mogłem więc w pełni poświęcić się „Czytelnikowi”. Zostałem, na wniosek ówczesnego prezesa Marka Boguckiego, tzw. dochodzącym członkiem Zarządu….
A gdzie pracował Pan wówczas etatowo?
W amerykańskiej spółce należącej do koncernu paliwowego Texaco, który został potem przejęty przez Chevron Corporation. Pracę zmieniłem więc bez ruszania się zza biurka, po prostu globalne koncerny połączyły się ze sobą. W różnych polskich spółkach Texaco i Chevrona przepracowałem na stanowiskach kierowniczych ponad dwadzieścia lat – ostatnio to była spółka Chevron Polska Energy Resources, zajmująca się poszukiwaniem gazu łupkowego na terenie Lubelszczyzny.
Co ma nafta do książki?
Zostałem wychowany w duchu pragmatycznym – w życiu należy robić to, co przynosi satysfakcję, ale jednocześnie pozwala przyzwoicie zarabiać. Kochałem i kocham książki, w szkole lubiłem historię, literaturę, niespecjalnie ciągnęło mnie do przedmiotów ścisłych, chociaż nie miałem z nimi kłopotów. Wybierając więc kierunek studiów, postawiłem na coś, tak mi się wówczas wydawało, pośredniego – na ekonomię. Zdałem egzaminy wstępne na Akademię Ekonomiczną w Krakowie – pamiętam, że oprócz języka obcego były to matematyka i historia, czyli przedmioty z pozoru odległe od siebie. Ale to właśnie wydawało mi się ciekawe.
Pamięta Pan, jak się rozwiązuje różniczki?
Niespecjalnie mnie to pasjonuje, choć dla matematyki mam ogromny respekt. Jednak do historii i do książek ciągnie mnie cały czas. Książka mnie uspokaja, pozwala przenieść się w inny świat. Nie ma nic przyjemniejszego niż po ciężkim dniu odpoczywać z dobrą książką w dłoniach.
Szefuje pan „Czytelnikowi” od trzech lat. Co się w tym czasie zmieniło?
Staram się wnieść nieco biznesowego spojrzenia w jego działalność. Ze względu na to, że „Czytelnik” jest spółdzielnią – nie ma tu jednego czy też kilku właścicieli, domagających się maksymalizacji zysku. Toteż nigdy nie był on kryterium oceny działalności wydawnictwa. Pod tym kątem niewiele się zmieniło. Uważam natomiast, że jeśli książka jest wartościowa, piękna i świetnie wydana, a ludzie nie chcą jej kupić, to jest to jednak dla wydawcy porażka. W „Czytelniku” zaproponowałem stosowanie dwu prostych kryteriów oceny pozycji zgłaszanych do planu wydawniczego. Po pierwsze, wydajemy tylko takie książki, których nie będziemy się wstydzić, i to za żadną cenę – wydawnictwo ma swoje 75 lat – noblesse oblige – więc pamięć o jego historii, tradycji, o ludziach, którzy zasiadali za tym stolikiem, przy którym teraz siedzimy – zobowiązuje. Po drugie, te książki czytelnicy będą chcieli kupować.
Jak to połączyć?
Można połączyć, stosując między innymi zasady promocji i marketingu jakie poznałem, pracując przez wiele lat w amerykańskiej firmie – a nauczyłem się tam dużo. Wypromować można każdy produkt, również taki jak książka. Tylko nie należy przekraczać progu zdrowego rozsądku, kiedy wydatki na promocję miałyby być większe niż przewidywane wpływy ze sprzedaży. Czy tytuł może się sam sprzedać? Nie! Nawet jeśli jego autorem jest jakaś znakomitość, a książka jest wybitna, to bez inwestowania w promocję nie uda się jej sprzedać w nakładzie, na który książka zasłużyła. Przed laty mój przyjaciel, kiedyś redaktor naczelny „Czytelnika”, słysząc mój żal, że pewna książka słabo się sprzedaje, celnie zauważył: „A czy ludzie wiedzą, że ta książka się ukazała?”. To zdanie zostało mi w głowie. Czytelnicy muszą się dowiedzieć, że wydaliśmy dobrą, interesującą książkę. Trzeba ją pokazać w prasie i mediach społecznościowych. Jestem dumny z tego, że poziom edytorski książek „Czytelnika” jest niezmiennie wysoki. Oczywiście, ma to swoją cenę i to finansową, ale to jest cecha, która nas wyróżnia na rynku. Od zawsze.
♦ Jeśli książka jest wartościowa, piękna i świetnie wydana, a ludzie nie chcą jej kupić, to dla wydawcy porażka. ♦
Porozmawiajmy o stanie naszego rynku książki. Mam swoją opinię. I nie jest to opinia nazbyt pochlebna.
Taką opinię chyba wszyscy mają, tylko że nic się nie dzieje, aby to zmienić. Powiem nieco prowokacyjnie – a to dlatego, że ludzie, którzy mogliby to zmienić, robić tego nie chcą.
Nie chcą czy nie mogą?
Nie chcą. Jeśli człowiek chce coś zmienić, to znajdzie sposób. Czasami, kiedy patrzę na ludzi, którzy w kółko zgłaszają te same, skomplikowane i trudne do zrealizowania pomysły jako panaceum na poprawę sytuacji, przypomina mi się stara piosenka Skaldów: „Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go”.
Co należałoby więc zrobić?
Nie ma tu szybkich do zastosowania sposobów i reguł, które by błyskawicznie naprawiły rynek. Nie ma prostych rozwiązań. Gdyby były, ktoś by je już dawno wymyślił i zastosował. Potrzebna jest konsekwencja w działaniu i cierpliwość w oczekiwaniu na efekty. Należy zacząć od przestrzegania fundamentalnych zasad, które w branży wydawniczej są niemal zapomniane. Trzeba na czas regulować swoje zobowiązania i nie podejmować ryzyka biznesowego na cudzy rachunek…
Czyli co? Ustawa o książce jako panaceum na wszystko nic nie zmieni?
Zmieni coś, ale nie zmieni wszystkiego. Nikt nie jest w stanie wymyślić takiej ustawy, która zmieni ludzką mentalność. Ludzie książki muszą zachowywać się w sposób rzetelny, a ci co tego nie potrafią, powinni ponosić konsekwencje. Ustawa miałaby wprowadzić stałą cenę książki, ale jakoś nie wierzę, że wszyscy uczestnicy obrotu książką będą przestrzegać takiej reguły. I jak zawsze: ci, co ściśle przestrzegają przepisów – poniosą straty. My, Polacy, jesteśmy mistrzami w obchodzeniu przepisów, i to nie jest jeszcze największy problem. Straszne jest to, iż jesteśmy z tego dumni, a ci, którzy to robią, cieszą się niemal powszechną estymą, choć w moim mniemaniu niezasłużoną. Trzeba nauczyć się przestrzegać reguł, które sami ustanawiamy. Tylko tyle i aż tyle.
A gdyby wydawca się postawił, zażądał zapłaty gotówką?
W tej chwili nie widzę możliwości jakiejś radykalnej zmiany na naszym rynku wydawniczym. Chyba żeby nagle doszło do wymiany całej kadry menadżerskiej, pojawiliby się nowi ludzie z nowymi pomysłami… Pierwszy problem to nieprzestrzeganie terminów płatności. W cywilizowanym świecie to dłużnik dzwoni do wierzyciela, tłumacząc się, dlaczego nie zapłacił. U nas jest na odwrót. Pierwsze co zrobiłem, siadając za biurkiem prezesa „Czytelnika”, to sprawdziłem, jaki jest stan finansów firmy. Ile wydawnictwo musi zapłacić drukarniom za druk, jakie ma należności od hurtowników itd. Okazało się, że kilkadziesiąt tysięcy złotych, czyli duże, jak na naszą firmę pieniądze, zalega nam z wpłatami Matras. Niestety, nie sposób było się dodzwonić do tego dłużnika ani dowiedzieć się czegokolwiek. Ten dłużnik nie dopełniał również obowiązku potwierdzenia, na koniec roku obrachunkowego, salda rozrachunków swoim dostawcom. Nie dopełniane były elementarne obowiązki wobec dostawców książek, a firma ta, jak gdyby nigdy nic, działała nadal, prowadziła księgarnie w galeriach handlowych i prosiła wydawców o kolejne dostawy książek. Zaczynając pracę w „Czytelniku”, musiałem też spojrzeć, ile my jesteśmy winni drukarniom. Analiza przepływów finansowych wykazała, że nie będziemy w stanie uregulować wszystkich należności na czas. Co więc zrobiłem? Podniosłem słuchawkę telefonu i zadzwoniłem do szefowej drukarni, przepraszając, że nie uda nam się w terminie uregulować faktur. Pierwsze spostrzeżenie, to zdziwienie w głosie mojej rozmówczyni… Pisemnie zobowiązałem się, że zapłacimy nie później niż za dwa miesiące – terminu dotrzymałem.
W rozmowach wciąż pan podkreśla rolę biznesu w działalności wydawniczej…
Nie da się zaprzeczyć, że kultura to też jest biznes, natomiast dobrze prowadzony biznes – to sztuka. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to nie powinien się brać za żadną działalność gospodarczą, również za wydawanie książek. Tu obowiązują takie same reguły, jak wszędzie. O literackiej stronie książki można dyskutować, jednemu się spodoba, a innemu nie, ale koniec końców książka tyle jest warta, ile ludzie chcą za nią zapłacić. Czasem słyszałem takie sformułowanie: „wydamy tę książkę dla honoru domu”. Jeśli ją wydamy i mimo iluś tam przecen nikt jej nie będzie chciał kupować, nawet za kilka złotych, to jaki to honor? Jeszcze raz podkreślę, nieuczciwe jest podejmowanie ryzyka biznesowego na cudzy rachunek. Jeśli jakaś oficyna wydaje ambitną, ale trudną książkę i drukuje nazbyt duży nakład, którego potem nie jest w stanie sprzedać, powinna zapłacić za swój błąd z własnych kapitałów, a nie odmawiać zapłaty tym kooperantom, którzy nad książką pracowali. Mój błąd – moja strata, mój sukces – mój zysk. Są niestety i tacy ludzie, którzy nie regulują na czas faktur za zamówione usługi, tłumacząc się brakiem pieniędzy, a jednocześnie nie odmawiają sobie dobrego samochodu i innych znamion luksusu. Taka postawa to nie jest ani kultura, ani sztuka. To jest chamstwo.
♦ Książka tyle jest warta, ile ludzie chcą za nią zapłacić. ♦
Wydaje się, że w ostatnich latach o „Czytelniku” raczej mało się mówi. Spadła ilość wydawanych tytułów…
Ludzie, którzy nie do końca wyrośli z socjalizmu uważają, że pozycja wydawnictwa polega na liczbie wydanych przezeń tytułów rocznie. Z tym się nie mogę zgodzić. Dziwię się, gdy słyszę, że „Czytelnik”, tak jak kiedyś, powinien wydawać setki tytułów w ciągu roku. Wszystko wokół nas się zmieniło, rynek książki również. „Czytelnik” od dawna już nie jest jednym z czterech wydawnictw na polskim rynku, są ich zgoła cztery tysiące. Ogromne ilości książek nie znajdują nabywcy i są wyprzedawane za kilka złotych, co psuje rynek (…) Tak nie powinno być! Wydajemy w „Czytelniku” takie książki, na które nasi czytelnicy czekają. Jesteśmy z tych książek dumni nie tylko ze względu na treść, ale również ze względu na ich wysoki poziom edytorski…
Co wyniósł pan z pracy w firmie amerykańskiej? Coś, co dla Pana jest najważniejsze!
Po pierwsze, teamwork – praca zespołowa, umiejętność prowadzenia pracy w grupie, z różnymi ludźmi. (…) Nie podejmuję decyzji jednoosobowo, nie uważam, że jestem najmądrzejszy w całej wsi. Jestem wielkim zwolennikiem dialogu, czyli rozmowy, w której przekonujemy rozmówcę do naszych racji, ale też staramy się czerpać z jego racji. Słuchajmy się nawzajem i szanujmy zdanie innych. (…) Za błędne decyzje podejmowane przez szefa płacą wszyscy pracownicy w firmie, nie tylko on. Dlatego tak ważna jest praca zespołowa, która dodaje nam skrzydeł i rodzi wzajemne zaufanie.
Na koniec naszej rozmowy spróbujmy określić credo, jakim kieruje się pan w pracy.
Lubię robić rzeczy piękne, a jednocześnie pożyteczne. Dlatego też nie dopuszczę do tego, aby „Czytelnik” wydawał książki, których byśmy się musieli wstydzić i to zarówno pod względem merytorycznym, jak i edytorskim. Nie pozwala nam na to 75 lat tradycji. Z drugiej strony nie chcę, aby nasze książki zalegały w magazynach – to marnowanie pieniędzy i ludzkich talentów. Musimy je sprzedać, bo są tego warte…
(rozmawiał Andrzej Palacz)
(Na zdjęciu Prezes SW „Czytelnik” Marian Sewerski, autor foto.: Czesław Czapliński)
Dział, w którym zamieszczane są drobne informacje z rynku wydawniczo-księgarsko-poligraficznego.
One thought on “Pieniądze to nie wszystko: rozmowa z Prezesem SW „Czytelnik” Marianem Sewerskim”