
ŻYCIE W RYTM BOŻYCH NUT. OPOWIEŚĆ O BUSKUPIE JÓZEFIE ZAWITKOWSKIM
autorzy: Joanna Skrzypnik, Artur Żak
wydawca: Wydawnictwo Franciszkanów “Bratni Zew”
objętość: 356 stron
format: 165×235 mm mm
oprawa twarda
Pierwsza biografia śp. biskupa Józefa Zawitkowskiego, znanego także jako ksiądz Tymoteusz.
Nie jest łatwo być darem dla drugiego człowieka. Trzeba pozwolić prowadzić się Bogu i każdego dnia dostrzegać Go w bliźnim. Ksiądz biskup Józef Zawitkowski przyjął to powołanie i słuchał z ufnością Bożego głosu. To Boże prowadzenie widoczne jest na wszystkich etapach jego życia, które zawsze „grało” w rytm Bożych nut.
Spod jego pióra wyszły słowa pieśni: „Panie dobry jak chleb”. Ten wyjątkowy kapłan dobrze znał smak wypiekanego w rodzinnym domu chleba. Urodzony w malutkiej nadpilickiej wsi 23 listopada 1938 r. doskonale wiedział, czym jest ciężka praca i jak cenny jest bochenek chleba, którym można nakarmić najbliższych. Od roku 1980 głosił kazania podczas Mszy Świętych w kościele św. Krzyża w Warszawie, które były transmitowane przez Program Pierwszy Polskiego Radia. Przez ostatnie lata pełnił funkcję biskupa pomocniczego seniora diecezji łowickiej. Był wybitnym kaznodzieją oraz autorem poetyckich katechez i rozważań. Tworzył również pod pseudonimem Ksiądz Tymoteusz. 29 października 2020 r. Bóg powołał go przed swoje oblicze.
Niniejsza książka to owoc dziesiątek godzin rozmów z księdzem biskupem, w czasie których dzielił się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami.
Autorzy:
Joanna Skrzypnik – absolwentka wydziału Literatury Klasycznej i Chrześcijańskiej na Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim w Rzymie. Pracowała jako nauczyciel języka łacińskiego, włoskiego i starożytnej greki, wykładowca akademicki, tłumacz książek z języka włoskiego, recenzent książek, redaktor. Obecnie współtworzy blog poświęcony recenzjom książek religijnych LiteryWiary.pl oraz fanpage Bp Józef Zawitkowski – poświęcony twórczości biskupa Józefa Zawitkowskiego.
Artur Żak – absolwent Filologii Polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Przez wiele lat pracował jako dziennikarz i wydawca. Autor tomu opowiadań Życie o smaku umierania. Współtworzy blog poświęcony recenzjom książek o tematyce religijnej i duchowej LiteryWiary.pl
Fragmenty książki:
str. 59
Nic jednak nie mogło się równać ze świętem pieczenia chleba. W domu dziadka Franciszka za kuchnią był duży chlebowy piec. Przez lata, dopóki żyła, pieczeniem chleba zajmowała się wyłącznie mama Józefa. Dzień wcześniej zaczyniała chleb. Do dzierży wkładała garść skórek z poprzedniego pieczywa i rozpuszczała je w ciepłej wodzie. Odmierzała tyle miarek mąki, ile miało być bochenków, a trzeba pamiętać, że bochny ważyły po pięć kilo. Przy takiej ilości ludzi w domu, jeden bochenek ledwie starczał na dzień, a gdy był świeży i dzieci mogły go jeść ze śmietaną i cukrem, to znikał jeszcze szybciej. Gdy zaczyn rozpuścił się w wodzie, mama dosypywała mąkę i wszystko mieszała drewnianą łopatką. Kiedy ciasto robiło się gęste, dzierżę przykrywano płachtą, aby mogło rosnąć. Józef wspomina, że nad ranem było słychać, jak ciasto rosło, bo pękały bąbelki. Mama mówiła wtedy do dzieci: „Dzieci, bądźcie cicho, bo chleb rośnie! Niech rośnie, niech będzie dużo!” Tata od rana znosił duże szczapy suchego drewna i rozpalał w piecu. Ogień sprawiał, że wszystkie cegły stawały się czerwone od gorąca. Około południa, gdy drzewo się spaliło, a piec był nagrzany, mama zaczynała wyrabiać ciasto i formować bochenki. Następnie podkładała pod nie liście chrzanowe, kładła na łopatę, a tata wsadzał je do pieca. Wcześniej, nożem lub makiem znaczono każdy bochen znakiem krzyża.
Gdy weszły do pieca wszystkie bochenki, a trzeba było zrobić to sprawnie, aby piec nie wystygł, mama robiła dla wpatrzonych w nią dzieci podpłomyki z resztek ciasta i wkładała tuż za drzwiczki. Józef Zawitkowski wspomina, że mama mówiła, że chleb musi się piec przez sześć pacierzy. „Nie wiem, co należało do tego chlebowego pacierza, ale musiał to być bardzo długi pacierz” – wspomina Józef Zawitkowski. – „Czekaliśmy aż te sześć pacierzy się skończy, ale podpłomyki były gotowe szybciej. Za każdym razem czuliśmy rozczarowanie, gdyż mama nie pozwalała, abyśmy jedli podpłomyki od razu. Mówiła zawsze: „Dzieci, chleba nie je się samemu, chlebem trzeba się dzielić. Józek, ty zanieś do chrzestnej, a Ania zaniesie do Babisów, bo tam są dzieci.” Tak też robiliśmy. Chrzestna zawsze dawała mi wtedy słodkiego rogala. Dopiero po tej wyprawie misyjnej mama pozwalała nam zjeść świeży podpłomyk, ale tylko trochę, aby nam nie zaszkodziło świeże ciasto.” Dzielenie się chlebem było czymś naturalnym na wsi. Józef Zawitkowski pamięta, jak przychodzili do nich sąsiedzi i prosili: „Bronkowo, pożyczcie nam chleba!”. Nie robili tego z biedy, ale sami przynosili świeży, gdy upiekli. Na przednówku sąsiedzi pamiętali o tych, którzy już mogli nie mieć mąki i sami przynosili im chleb. „To właśnie było dzieleniem się chlebem” – podkreśla Józef Zawitkowski. Czy gdyby nie te wspomnienia, powstałaby pieśń „Panie, dobry jak chleb”?
Konsekracja (str. 180)
Gdy Józef Zawitkowski pojawił się na plebani 8 czerwca, dzień przed konsekracją, zaskoczył go harmider dziesiątek głosów, tłok i lawina przymiarek. Niemal wszystko było gotowe. Ostatnie poprawki i tylko te ciemne chmury nad miastem… Będzie padało?
Wszędzie wokoło czuć było podniecenie i radość, jednak nie wszyscy cieszyli się z nominacji. Pojawiły się plotki, że nominację biskupią Józef Zawitkowski sam wyprosił. Po latach odpowiedział: „Nie, naprawdę do głowy mi to nie przyszło, ani się nie starałem, ani o tym nie myślałem. Po prostu chciałem być księdzem. Mogłem robić doktorat, ale co mi tam doktorat, kiedy chciałem być księdzem i proboszczem. Kiedy zostałem skierowany do kurii, kiedy zajmowałem się papierami, nie czułem się spełniony. Dopiero Gołąbki były moją pierwszą radością…” Sobotni poranek 9 czerwca 1990 roku. Strach wyjść spod kołdry: na dworze zimno, deszcz, ani grama wiosennego słońca, ale jak ma być inaczej, skoro Matka Boska chusty pierze dla Syna, aby były czyste, świeże i pachnące na niedzielę. Józef Zawitkowski patrzy zatroskany na szarpany podmuchami wiatru ołtarz. Ksiądz Bogdan Lisek pociesza go: „Nic się nie bój, deszczu nie będzie, bo Matka Boska będzie osobiście na uroczystości!”
Powoli zjeżdżają goście. Jako pierwszy przed szesnastą pojawia się ks. biskup Damian Ziomoń. Miał ze wszystkich najdalej, więc przybył pierwszy. Tuż za nim pojawiają się biskupi z Łodzi, Olsztyna, Płocka, Warszawy, Siedlec, Łomży, Radomia, Kielc i Włocławka. Wszyscy mówią, że po drodze deszcz pada i pada. Wszędzie deszcz, wszędzie chmury, wiatr szarpie, a na Rynku w Łowiczu choć zimno i też wietrzenie, deszczu nie ma. Pozwolimy sobie zacytować kilka akapitów z książki Haliny Brzozowskiej-Kaczor „Dar i błogosławieństwo”: „Tymczasem coraz więcej ludzi przybywało na Rynek, gdzie wznosił się piękny ołtarz, a na nim wysoko cudowny obraz Matki Najświętszej z Kolegiaty, której obecność dodać miała szczególnego znaczenia i blasku całej uroczystości. Z wysoka patrzyła pogodnie na rosnący tłum wiernych. Wystarczyło spojrzeć na Jej lekki uśmiech i w sercu robiło się jaśniej, cieplej. Niżej widniały herby: herb Papieża, herb ks. Prymasa i biskupa nominata z hasłem „Servus et fi lius Ancillae” (Jam sługa Twój i syn Twojej Służebnicy). Jego herb wywołał szczególną reakcję: zaskoczenie, zadowolenie, poczucie dumy – w nowym herbie był łowickie pelikany. To nie przypadek, lecz podkreślenie silnego związku uczuciowego z miastem i całym regionem. Na obszernych podwyższeniach, z dwóch stron ołtarza, stały poczty sztandarowe, zasiedli dostojnicy świeccy, władze miasta, wojska, szkolnictwa, przedstawiciele różnych organizacji i społeczeństwa. Odezwały się dzwony. Grały radośnie, wesoło oznajmiając miastu, że wyruszyła procesja do ołtarza na Rynku. Wolno posuwała się wzdłuż szpaleru galowo ubranych strażaków, którzy powstrzymywali przepychający się, niecierpliwy tłum wiernych. Pojawił się krzyż i chorągwie kościelne, a każda otoczona była wieńcem dziewcząt w strojach łowickich. Dalej szli ministranci, lektorzy i księża, księża, księża. Grupa młodych księży niosła na ramionach Relikwiarz św. Wiktorii. Takiej ilości zgromadzonych duchownych Łowicz jeszcze nie widział: szły długim szeregiem siostry zakonne z różnych zgromadzeń, szli młodzi klerycy, poważni prałaci i kanonicy we fioletach. (…) Wreszcie pojawił się Biskup Nominat w białym jak płatki lilii ornacie, a na nim mienił się barwami haft łowickiej wycinanki. Za nim zajaśniało srebro, rozbłysło złoto i purpura – z powagą kroczyła liczna grupa biskupów; w uroczystych strojach wyglądali imponująco, a splendoru dodawała obecność ks. Prymasa Józefa Glempa i Nuncjusza Stolicy Apostolskiej – ks. abp Józefa Kowalczyka”. Jak wspomina moment konsekracji Józef Zawitkowski? „Nie wiem, czy to trwało chwilę, czy wieczność. Namaszczali mi głowę, wkładali księgę, dali laskę… Prymas przytulił mnie do serca. Księża przekazali znak pokoju. Ktoś szepnął: ‘No pokaż się wreszcie ludziom! Idź, pobłogosław im!’. Popatrzyłem na wypełniony po brzegi Rynek. Spytałem: ‘Pytacie, co ja teraz będę w Łowiczu robił? Będę wam nogi umywał, bo tak kazał Pan!’” Przez całą uroczystość nie spadła ani kropla deszczu. Dla Józefa Zawitkowskiego był to cud. Wspomina: „Dopiero wieczorem Matka Boska poczuła się umęczona. Zaczęło padać. Teraz już mogło padać, choć jeszcze ławki i ołtarz nie zostały uprzątnięte. Wiele osób rzuciło się, aby pomóc w porządkach”. Do późna w nocy paliły się światła na plebani i we wszystkich salach domu katechetycznego. Tysiące osób chciało pogratulować Józefowi Zawitkowskiemu wyróżniania i złożyć mu osobiście życzenia. Jest przy nim tata, są siostry Ania i Zosia, są i bracia Stanisław i Janek. Są przyjaciele.
(info Bratni Zew)

Dział, w którym zamieszczane są drobne informacje z rynku wydawniczo-księgarsko-poligraficznego.