Drukarnie

Lotos-Poligrafia – rozmowa z szefem firmy Edwardem Dreszerem

Edward i Małgorzata Dreszerowie

W tym roku znana warszawska Drukarnia Lotos-Poligrafia obchodzi 20-lecie istnienia. Z tej okazji odwiedzamy zakład i rozmawiamy z prezesem zarządu firmy EDWARDEM DRESZEREM.


REDAKCJA: Pierwsze lata po polskiej transformacji ustrojowej to czas romantycznych początków wielu po dziś dzień istniejących firm, również poligraficznych. Powstał również Lotos.
EDWARD DRESZER:
To prawda, był to dla wielu czas „Ziemi Obiecanej”, wg cytatu z tytułowanej powieści: „Ty nie masz nic, ja nie mam nic, on nie ma nic – to znaczy razem mamy tyle, w sam raz tyle aby założyć wielką fabrykę”. Było nas trzech wspólników chętnych do wstrząśnięcia polskim rynkiem poligrafii.

 

Szukając analogii do książki – to kto był Karolem Borowieckim?
Zdecydowanie Piotr Herdliczko, człowiek niezwykle aktywny, obdarzony wieloma zdolnościami, wiecznie szukający nowych rozwiązań, jako jedyny nieustannie przypominający o upływającym czasie, zmuszający do pośpiechu.

 

A Pan?
Oczywiście odpowiednik Maxa Bauma, nawet jeśli chodzi o porównanie powieści Reymonta czy filmu Wajdy z losami mojej rodziny – mój ojciec również był z branży, ja kontynuuje jego zainteresowania; w filmie jest taka scena, w której Max mówi: „na studiach w Rydze w moim pokoju ciągle zbierali się Polacy”, toż to jest obraz mojego dziadka Pawełka, co prawda w Petersburgu a nie w Rydze, co zakończyło się dla niego zsyłką do Irkucka z innymi PPS-owcami.

 

A trzeci wspólnik?

 

Nazwa drukarni jest… oryginalna.
Gdy zakłada się firmę, to wydaje się, że najważniejsza jest jego nazwa. Sam ją wymyśliłem – zaproponowałem aby była dwusylabowa i brzmiąca z polska. „Lotos’’ pochodzi z gwary góralskiej i w zasadzie jest pytaniem: O co? A o co chodzi w firmie? – ogólnie ujmując o chęć wznoszenia, podnoszenia kwalifikacji (poziomu) wartości podmiotu. A więc na pytanie – „Lotos’’? Odpowiadam – „Lotom’’.  Co zaś się tyczy znaku graficznego, to zasugerowałem wspólnikowi Piotrowi Herdliczko aby oparł się na znaku Polskich Linii Lotniczych.

 

Pańskie nazwisko, Deszer, wymieniane jest we wszystkich podręcznikach historii. Taką rodzinną historię warto się szczycić.
Nawet bardzo – i to historią rodziny z obu stron. Rodzice ze strony matki – Władysław Cichosz i Aleksandra Hinterleitner, nauczyciele – założyciele kilkunastu szkół (często ich budowniczowie – po dziś zachowała się część murowanych szkół). Czynni członkowie POW, wspaniale wychowywali dzieci ( w tym swoje) dla dobra Polski.

Mój ojciec, Henryk, idąc za przykładem matki Alicji, późniejszego członka AK, jako 17-letni maturzysta zgłosił się w 1938 roku do Szkoły Podchorążych Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, zaś we wrześniu 1939 jako plutonowy podchorąży dzielnie bił się aż do kapitulacji Warszawy. Ojca nagradzano później wieloma odznaczeniami i dowodami uznania, lecz to ten okres życia był jego największą dumą.

 

Jak powstała drukarnia?
Etapami i jak mówi Leo Beenhakker „krok po kroku”. Na początku kapitalną rolę odgrywało nazwisko i osoba mojego ojca (nieżyjącego wówczas już od pięciu lat), które otwierało wiele drzwi, bądź bardzo ułatwiały ich otwarcie.

Jakie były początki wszyscy pamiętamy: wyciągi barwne robiło się w państwowych drukarniach – była to dobra wola przyjmującego zlecenie; hurtowni papieru w zasadzie nie było, Cezex był wtedy słabiutki i papier przywoziłem ciężarówką jako zrywy z drukarni na ulicy Kominiarskiej.

 

A dalej?
Jak się nie ma pieniędzy to potrzebne są znajomości. Skoro ojciec mi ich nie zostawił, bo to było nierealne, podparłem się decyzją kuzyna i otrzymaliśmy kredyty na zakup czeskich maszyn.

Ryzyko było teoretycznie niewielkie, opłacalność produkcji była 10-krotna większa niż obecnie i trzeba było nie chcieć pracować aby nie spłacić kredytu. A praca była ciężka, dla większości załogi często powyżej 12 godzin dziennie.

 

A obecnie?
Obecnie zakład pracuje przez cały tydzień na trzy zmiany, zaś ja nadal często 12 godzin, ale już tylko za biurkiem.

 

Przez 20 lat przewinęło się przez drukarnię wiele osób, każda z nich pozostawił po sobie jakiś ślad. Jak Pan je wspomina?
Chciałbym wymienić tu Ewę i Andrzeja Ganczewskich – wspaniałych budowniczych naszej obecnej siedziby. Zawdzięczamy im również drugi człon nazwy drukarni „Poligrafia’’.

Wymieniany wcześniej Piotr Herdliczko, który prócz wielu zalet był nadzwyczajnym montażystą.

Zdecydowanie, najmądrzejszym człowiekiem był Jędrzej Jaworski, człowiek niezwykle wykształcony, światowiec, który pracując zwiedził wszystkie kontynenty, jednocześnie genialny analityk, błyskawicznie decyzyjny, świetny psycholog.

No i oczywiście moja małżonka, Małgorzata, również wspólniczka firmy, która chwili próby wykazała wspaniałą postawę, profesjonalność i ogólnie cechy, o które jej wcześniej nie podejrzewałem.Z pozostałych osób każdy starał się wnieść jakieś wartości określone ramami jego możliwości. Jedno nas wszystkich łączyło – wielka chęć dopomożenia firmie w jej rozwoju, choć czasami przybierało to kabaretowe formy. W epoce braku papieru jeden ze wspólników mając jedynie prawo jazdy na samochód osobowy potrafił pojechać promem do Szwecji samochodem ciężarowym „Star” z namiotem w środku tłumacząc szwedzkim celnikom, że jedzie na wycieczkę krajoznawczą. „Z braku pogody’’ po trzech dniach był z powrotem w Polsce z czterema tonami papieru kredowanego w roli.
Zdarzały się też momenty kuriozalne, gdy np. poleciałem do Moskwy kupować maszynę do oprawy zeszytowej LBW 735, a wspólnik, kolega studiujący i mieszkający kiedyś w mieście gdzie była ona wyprodukowana zapytał się, co to za urządzenie.

 

W jakim mieście?
W mieście L i to musi wystarczyć…

 

Kilka miesięcy temu w firmie pojawiła się kolejna osoba na stanowisku kierowniczym.
Pan PIOTR WIŚNIOWSKI. „Pozyskaliśmy’’ go z Kujawskich Zakładów Poligraficznych „Druk-Pak’’. Jest naszym kolegą ze studiów poligraficznych, osobą o ogromnym doświadczeniu i kwalifikacjach zawodowych. W drukarni pełni funkcję wiceprezesa i zajmuje się sprawami technicznymi i organizacyjnymi. Nie ukrywam, że wiążemy z nim ogromne nadzieje. Już w tej chwili wprowadził kilka zmian w pracy zakładu: stałe przeglądy maszyn, system informatyczny. Jest ponadto osobą niezwykle spokojną i zrównoważoną, co przy mojej energii jest bardzo ważne i wpływa uspokajająco na pracę w drukarni.

W styczniu Lotos gościł grupę drukarze z dalekiego Meksyku. Polska była jednym z etapów ich podróży po Europie, podróży częściowo zawodowej bo związanej z wymianą doświadczeń i poznawaniem kolegów z innych krajów. Wcześniej drukarnię odwiedzili fachowcy z japońskiej fabryki maszyn poligraficznych, z Mitsubischi. Chwali się Pan drukarnią?
Po pierwsze Lotos należy do najnowocześniejszych drukarń, w swojej klasie, w Polsce – dlaczego więc mamy się tym nie chwalić – jesteśmy z tego dumni. Po drugie, takie spotkania pozwalają w nawiązywaniu nowych kontaktów, zdobywania, jakże potrzebnej i wciąż niewystarczającej, wiedzy. Wszystko o poligrafii wiedziałem tylko raz, i to 27 lat temu, tuż po otrzymaniu dyplomu z IPPW. Potem znów trzeba się uczyć. Po za tym nie boję się towarzystwa, w tym towarzystwa ludzi mądrzejszych od siebie – to kształci i podnosi własną wartość. Taka jest zdecydowana większość moich znajomych i przyjaciół.

 

Cieszy się Pan szacunkiem w środowisku zawodowym, co podkreśla wiele osób, a czego wyrazem jest wybieranie Pana do władz różnych stowarzyszeń, m.in. do władz Polskiej Izby Druku. Jak zasłużyć na taki honor?
Jeśli założymy, że tak jest w istocie, to dziękuję, miło to słyszeć. Prostej odpowiedzi tu nie ma. Z pewnością miało na to wpływ dość szybkie wejście do branży. Pomogło mi tu szczęście – po zakończeniu studiów pierwszą propozycją pracy było kierowanie drukarni Politechniki Łódzkiej, z blisko 50-osobową załogą. Dostałem się tam z polecenia profesora Herberta Czichona.

Być może byłem jego ulubieńcem, ale najważniejsze były dla mnie możliwości szybkiego zdobycia doświadczenia w kierowaniu dość licznym zespołem ludzkim. Co jeszcze? To chyba pytanie nie do mnie.

 

20 lat istnienia i prowadzenia firmy, a z pewnością były dni dobre i złe, musi skłaniać do refleksji. Jakie są Pańskie?
Chyba jako najważniejsze to przesłanie – nigdy nie bój się ludzi o odmiennym zdaniu, gdy mówią ci w twarz co myślą, mało tego – szanuj ich szczególnie. Dlaczego akurat to mi przyszło do głowy? Ano dlatego, że w chwili podziału w firmie, a miało to miejsce ponad rok temu, wsparcia udzielili mi wszyscy „niepokorni”. Opuścili mnie zaś ci, którzy coś mi zawdzięczali i to wcale niemało, choćby wyuczenie zawodu, możliwość pracy i podnoszenia kwalifikacji, wielokrotne uratowanie miejsca pracy, pomoc w tragicznych chwilach życia. To było przykre ale i nauczyło mnie wiele.

 

Życzymy więc kolejnych 20 lat pracy, i, o ile to możliwe, pracy spokojniejszej.


 

Po rozmowie zwiedzamy zakład. Ostatnio gościliśmy tu w grudniu 2006 roku. Zmieniło się niewiele. Nowoczesny budynek stoi tuż przy Wale Miedzeszyńskim. Sama drukarnia zajmuje halę o powierzchni 1 tys. m/2, zatrudnia ponad 80 osób w tym 9-u inżynierów poligrafów. Ustawione w szereg drukujące maszyny offsetowe, agregat za agregatem; w tym 8-kolorowy „półformat’’ Heidelberg Speedmaster 74-8-P5 ze skanerem systemu kontroli barwy CPC-24. Maszyny introligatorskie, w tym zbieraczka oraz linia do oprawy zeszytowej ST-300 i linia do oprawy klejonej Tigra firmy Mueller Martini, maszyna do oprawy kalendarzy; w rogu dostrzegamy nowy trójnóż . Nowa jest też linia CtP, Trendsetter firmy Heidelberg, co oznacza, że dwie pozostałe naświetlarki CtP nie nadążały już za ilością potrzebnych form drukowych. Praca wre – na paletach ułożona gotowa produkcja, w dużej części kolorowe magazyny – to w pewnym stopniu specjalizacja zakładu: „Magazyn SPA”, „Licz i buduj”, „Super model”, „Militaria” „Magazyn lotnicze Aero”. Znajdujemy pismo drukowane na zlecenie wydawcy z Berlina – „Mixology. Magazin fuer Barkultur”. Piotr Wiśniowski, z którym oglądamy zakład przyznaje, że produkcji zagranicznej jest coraz więcej. Nie wyróżniamy jednak żadnego klienta – wszyscy traktowani są tak sam, czyli najlepiej jak potrafimy, dodaje.

Dodaj komentarz